Wszyscy zachwycamy się wokalistami. Każdy w innym stylu. Ale zapanować nad całą tą czeredą rozkapryszonych gwiazd - to było ogromne wyzwanie. a Quincy Jones zapanował. Zaproszenie Geldofa i oddanie mu głosu to był przebłysk geniuszu. I nie wiem, czy bez udziału tych dwóch całe przedsięwzięcie by się udało. Na szczęście obaj byli tam, gdzie być powinni.
Geldofa Geldofa... Przed samym nagraniem powiedział kilka słów, które odpowiednio "nastroiły" gwiazdy, narysowął im przed oczami kilka wstrząsających obrazów i sprawił, że skupili się na zadaniu. Geldof wcześniej zrobił coś podobnego - Band Aid nagrali 'Do they know it's christmas time' - od tego właśnie między innymi wziął sie pomysł na We are the world. Był zresztą aktywistą, wielokrotnie był w Afryce z pomocą, podobnie jak Harry Belafonte, który też był w nagraniu.
Właśnie zaproszenie Geldofa, było przebłyskiem geniuszu, bo to jego opowieść o tym, jak wygląda głód w Afryce sprowadziła niejako artystów na ziemię i pomogła Quincy'emu nad nimi zapanować. Któryś z narratorów mówi, że to przypominało pierwszy dzień w przedszkolu i dopiero po słowach Geldofa dotarło do artystów, po co się tam zjawili.
Bob Dylan był legendą, ale wokalnie wcale się nie popisał. I jako jedyny wygląda na nagraniu, jakby był tam za karę albo przez przypadek.
Głosu nie ma, ale chyba dał z siebie tyle, ile mógł. To raczej introwertyk. Covery jego piosenek niemal zawsze są lepsze niż oryginał.
Dylan rzeczywiście był tam jakby za karę. Bo to nie jego bajka. Wokół plejada - dziś powiedzielibyśmy - celebrytów, a pomiędzy nimi on, poeta. Zupełnie inne światy. Ale co mógł, to dał od siebie. Tak jak i pozostali.
Jednak - moim zdaniem - to właśnie wizja Quincy Jonesa i słowa Boba Geldofa natchnęły wszystkich, żeby stworzyć to, co udało się stworzyć.
Tak, obecnie już noblista, ale widać było jak bardzo jest osobny i chyba nie wszedł za bardzo w bliższe relacje.